W Vancouver Nowy Rok najlepiej zacząć na jachcie i to jeszcze lepiej płynąc pod pełnymi żaglami.
Po hucznej zabawie sylwestrowej trochę pospałem w domu i zaraz 1 stycznia 2020 wypłynąłem na mój tradycyjny rejs noworoczny. Tak właśnie rozpocząłem nową dekadę kalendarzową. Dla mnie w tym roku też zacznie się nowa dekada mojego kalendarza. Jako postanowienie noworoczne zaplanowałem sobie spędzić na wodzie w tym roku kalendarzowym tyle dni ile lat zaliczyłem już w moim skromnym życiu. Nie koniecznie na moim jachcie, może to być na innych jachtach i statkach, bo one też pływają po wodzie. Jak zabraknie mi dni rejsowych to zawsze mogę uzupełnić spaniem na łódce w marinie, to też na wodzie. Tak czy inaczej mam nadzieję, że jest szansa na realizacje tego postanowienia.
Panorama Vancouver w noworocznym słońcu. Dzień był wyjątkowo ładny. Słońce świeciło, ale po południu zachmurzyło się i nawet spadło trochę deszczu.
Przy okazji mojego noworocznego rejsu rozpocząłem również Nowy Rok żeglarski Klubu Kapitanów Jachtowych w Szczecinie, którego jestem członkiem. Klubowy proporczyk dumnie powiewał pod salingiem mojej „Varsovii”.
Zimą w okolicach Vancouver mało, kto pływa, ale z okazji pięknej pogody i imprezy na plaży, pojawiło się na wodzie dużo różnego rodzaju łódek.
Pojawiło się też nowe zagrożenie dla żeglugi, które nie jest opisane w żadnej locji. Taki sobie przepłynął w poprzek szlaku żeglownego, tuż przed moim dziobem nie zwracając uwagi, na to, co dzieje się na wodzie, bo w jego telefoniku miał pewnie ciekawsze rzeczy. Gdybym nie zwolnił to bym go rozjechał. Dlatego zawsze wolę żeglować dalej od takiej cywilizacji, gdzieś na północy BC albo Alasce. Tam takich wariatów przynajmniej jak na razie nie spotykałem, bo zwykle nie ma tam zasięgu telefonów komórkowych.
Są też tacy, co Nowy Rok zaczynają od kąpieli w morskiej wodzie. Jest to vancouverska tradycja tzw. „pływanie niedźwiedzi polarnych”, zawsze 1 stycznia.
Podpłynąłem blisko brzegu i popatrzałem na tych zahartowanych pływaków. Na plaży było pełno kibiców, ale zawodników widać było znacznie mniej.
Niektóre dziewczynki zastanawiały się: pływać, czy nie?
Myślenie myśleniem, ale w wodzie może być cieplej, więc skok dla rozgrzewki. Ale radocha, „zimna woda zdrowia doda!”
Po pływaniu najlepiej ogrzać się w kokpicie jachtu.
Po tym pierwszym dniu noworocznego rejsu wróciłem do mariny, bo prognoza pogody była niezachęcająca do żeglugi, sztorm i ulewne deszcze. Poza tym miałem do załatwienia ważne sprawy zawodowe, więc przerwałem rejs na dwa dni. Swoje sprawy załatwiłem, ale prognozy wcale nie poprawiły się. Znowu zapowiadano wiatry do 40 węzłów, ale w cieśninach zwykle jest spokojniej, więc zdecydowałem płynąć.
Po noworocznej kąpieli na plaży w Vancouver, pływaków „niedźwiedzi polarnych”, już nie było, tylko mewa okupowała pławę wyznaczającą kąpielisko.
W Stanley Park na dróżce dla rowerów i biegaczy prawie nikogo nie było widać. Śnieg był tylko na szczytach gór a na dole pogoda zmienna: sztorm, deszcz i chwilami słońce.
Fiord Indian Arm przywitał mnie zwiększającym się zachmurzeniem, co dodawało swoistego uroku.
Duży budynek starej, nieużywanej już od lat elektrowni na tle wysokich gór wyglądał jak miniaturka.
Patrząc na te widoki przypomniał mi się wiersz „Na szczytach Tatr, w dolinach Tatr mrok szary i ulewa”, tak pisał Adam Asnyk w wierszu pod tytułem „Ulewa”.
Zimowa sceneria wodospadu Granite Falls.
Z wodospadu Granite Falls spływało wyjątkowo dużo wody. Pamiętam poprzednie zimowe rejsy i zwykle wody było w tym wodospadzie znacznie mniej. Może, dlatego, że w tym roku więcej padało deszczu niż śniegu.
Na końcu fiordu Indian Arm, obok wodospadu jest mały pomost, przeznaczony tylko dla dinghy. Latem trudno się do niego przywiązać, bo wielki tłok. Zimą stałem przycumowany przez całą dobę i miałem do dyspozycji cały ten pomost.
Mogłem w ciszy podziwiać widoki kanadyjskiej przyrody.
Taka „mewka” przywitała mnie na pomoście, bo żeglarzy i motorowodniaków o tej porze roku nie widać na wodzie, jedynie ptaki towarzyszą zimowym żeglarzom takim jak ja.
Chmury wisiały nisko i zanim zaczęło padać poszedłem na wycieczkę do wodospadu.
Na dole tego wodospadu latem zwykle kąpiemy się, ale tym razem w tym miejscu była jedna wielka kipiel wodna. Zdążyłem zrobić kilka zdjęć i zaczęła się ulewa. Nie pozostało mi nic innego tylko siedzieć w przytulnej kabinie jachtu. W tym miejscu nie ma zasięgu telefonów komórkowych. Prawdziwa natura bez netu i „intruzów” telefonicznych. Następnego dnia, cały czas w deszczu ruszyłem w drogę powrotna.
Kolejną noc spędziłem przy pomoście Twin Islands, gdzie latem obowiązuje limit długości łódek do 23 stóp, ale zimą nikt tu nie przypływa. Nie ma letniego tłoku i można spokojnie stać.
Po ulewnym deszczu, na krótko wyszło słońce i pokazały się ośnieżone góry. Niestety znowu rozpadało się i następnego dnia płynąłem w deszczu, ale pełnym wiatrem tylko na jednym przednim żaglu foku.
Najbardziej urzekające w takim zimowym rejsie jest to, że jest pusto na wodzie, bo takich zapaleńców jak ja jest mało. Trochę zimno, ale grzejnik wewnątrz jachtu robił przytulną atmosferę.
Cały rejs, nie licząc przerwy trwał 4 dni. Przepłynąłem tylko około 45 Mm, ale jak zawsze o tej porze roku był dobrym przewietrzeniem się po świętach i zabawie sylwestrowej.
Zobacz poprzednie moje noworoczne rejsy: