2024.05 „Varsovia” wyciągnięta z wody do konserwacji dna

Żeglarstwo to nie tylko pływanie na żaglach, przynajmniej ja to tak to rozumie. Dbanie o łódkę i jej konserwacja jest ważnym elementem tego, co nazywa się żeglarstwem. Ponad 40 lat temu sam wybudowałem „Varsovie” i co kilka lat wyciągam ją z wody na większy serwis części podwodnej. Tym razem podnająłem moje miejsce w marinie i popłynąłem do innej mariny, gdzie wyciągnąłem „Varsovie” na brzeg na cały miesiąc.Po drodze odwiedziłem porcik Steveston, gdzie polscy rybacy Hanka i Staszek cumują swoje jednostki: Kuter rybacki „Savoy” i żaglowiec „Anvil Cove”.

Można powiedzieć, że odbyło się spotkanie polonijnych łódek różnej wielkości. Moja „Varsovia” przy burcie „Anvil Cove” wyglądała malutka. Niestety Hanki i Staszka nie było w porcie, bo dopiero wrócili z Meksyku i deszczowa pogoda nie zachęcała ich do bycia w Steveston.

Na drugi dzień popłynąłem w górę rzeki Fraser do Shalter Island Marina.

Ostatnie cztery lata moja łódka nie była wyciągana z wody. Kiedyś, przynajmniej raz w roku czyściłem dno na odpływie, ale jak ekoterroryści zlikwidowali w mojej marinie siatkę pływową to „Varsovia” cały czas moczyła się w wodzie.

Poprzednie wyciąganie z wody robiłem w roku 2020 to znaczy podczas plandemii. Było to dla mnie również oderwanie się od wszystkich idiotycznych ograniczeń i represji.

Dno obrastało muszelkami i kwiatkami. Jak łódka pływa, to mniej obrastała, ale od listopada nie pływałem, bo byłem na wakacjach w tropikach, to „Varsovia” obrosła w piękne kwiatki!!!

Muszelki lubia trzymać się pod kilem.

Generalnie dno nie wyglądało tak źle, jak na czteroletnie stanie w wodzie. Czasami czyściłem dno szczotką na długim kiju i tam część podwodna wyglądała całkiem dobrze. Jedynie w miejscach, do których nie mogłem dosięgnąć, widać było porosty.Aluminiowa śruba napędowa, o dziwo nie była nic uszkodzona. Zwykle przy takim wyciąganiu z wody musiałem naprawiać obicia i odpryski farby. Mam zapasowe śruby, ale tym razem tylko ją pomalowałem.

Otarcia od dotknięcia kilem dna, zachęciły muszelki do porastania. Pomimo tego łódka zadziwiająco szybko płynęła. Wszystkie te porosty hamowały prędkość, tylko o około jeden węzeł.

Po umyciu pod ciśnieniem dno łódki wyglądało całkiem dobrze. Jedynie widać było drobne obicia, głównie od uderzeń pali drzewnych i kilku dotknięć dna, które pozostawiły pewne otarcia.

Czas było rozpocząć prace części podwodnej.

Drobne otarcia, „blisters” i odpryski farby, trzeba było oczyścić i zaszpachlować epoksydem

Następny etap, to było zamalowanie specjalną farbą epoksydową tych miejsc napraw.

Po czterech tygodniach chodzenia po drabinie w góre i na dół, ubyło trochę „sadełka”. Taka praca to dla zdrowia.

Szlifowanie dna z rękoma do góry to też było dobre ćwiczenie.

Wszystko robiłem sam, ale miałem też „pomocnika”, który często przychodzi i podglądał, co robiłem, lubił też wygrzewać się na słońcu pod dziobem „Varsovii”.

Gotowa do wodowania.

Po czterech tygodniach stania na brzegu, „Varsovia” wróciła na wodę.

Korzystając z pomyślnego wiatru, trasę ponad 30 Mm przepłynąłem w większości na żaglach.

Wracając do mojej mariny w Vancouver, zobaczyłem aż trzy wraki łódek kotwiczących na otwartej wodzie na English Bay. Cumowanie łódek w Vancouver jest drogie i dlatego wielu właścicieli ryzykuje kotwiczenie na redzie portu. Silniejsze sztormy zrywają kotwice i łódki lądują na plaży pomiędzy skałami. Kilka lat temu nawet duża barka wylądowała w ten sposób na plaży. Pomimo wielu prób, nie udało się ściągnąć jej na głęboką wodę i trzeba było pociąć ją na kawałki i odstawić na złom.

W ostatnich majowych tygodniach nie było poważnych sztormów, ale wystarczyło wiatru, żeby dwie łódki zdryfowało na plaże, a jedna zatonęła i tylko jej dziób wystawał z wody.

„Żeglarskie „wakacje” pod palmami w Vancouver”, tak można by podpisać to zdjęcie w folderach turystycznych.

Lokalni mieszkańcy mieli ładny widok przed swoimi oknami.

Tylko dziób wystawał z wody obok „walentynkowego serduszka”.

Z tej strony lepiej widać to „serduszko” a w tle inna łódka na kotwicy, pomalowana przez graffiti. Lądowa „sztuka” schodzi na wodę. Takie obrazki to „memento mori” dla żeglarzy.

Po tych refleksjach o bezpieczeństwie żeglugi zacumowałem w mojej marinie gotowy do sezonu letniego.

Dodaj komentarz