Może nie tak bardzo lekarstwo na samą chorobę, albo nawet samego wirusa, ale bardziej na panikę z tym związaną. Już głowa bolała mnie od słuchania: „nie wychodź z domu”, „zachowaj dystans”, „zakrywaj twarz” i innych sloganów tego typu oraz tresury ludzi w sklepach i innych miejscach publicznych. W Kolumbii Brytyjskiej gdzie mieszkam nie jest tak źle jak w innych miejscach w Kanadzie i na świecie. Czytaj mój poprzedni wpis: https://jerzykusmider.com/2020/04/25/rejs-na-wyspe-vancouver-w-okresie-paniki-covid-19-zeglarstwo-w-bc-koniec-kwietnia-2020/
W tej sytuacji znalazłem sobie najlepsze lekarstwo na oderwanie się od tego i popłynąłem do innej mariny, na rzece Fraser, gdzie znajduje się największa w okolicy stocznia remontowa dla jachtów i małych jednostek pływających. W marinie tej wyciągnąłem moją łódkę z wody, żeby zrobić konserwacje i naprawę dna. Taką większą robotę robię zwykle, co jakieś pięć lat, bo normalnie łódki w rejonie Vancouver cały rok stają w wodzie.
Po wyciagnięciu łódki z wody pokazał się „podwodny ogród, różnych muszli i porostów na dnie.
W poprzednich latach, czasami wyciągałem z wody, ale tylko na kilka godzin na odpływie. Niestety ponad rok temu w mojej marinie zlikwidowano taką możliwość. Władze twierdzą, że ze względów ochrony środowiska, a tak na prawdę chodzi o napędzanie businessu marinom posiadającym dźwigi do wyciągania łodzi oraz zaplecze do remontu.
W tym roku w Shelter Island Marina, pomimo wszechobecnej paniki “koronkowej” życie płynie normalnym trybem. Właściciele jachtów sami lub z pomocą zawodowców pracują przy jachtach.
Pierwszą pracą było umycie dna pod ciśnieniem. Niestety samemu nie można tego robić a zapłaceni „fachowcy” robią to mało dokładnie. Chętnie zapłaciłbym więcej za pożyczenie sprzętu, żeby zrobić to samemu, ale nie ma tam takiej możliwości.
Pomimo tej niedokładnej roboty, na betonie pod łódką zebrało się dużo zmytych muszli i porostów.
Następnie postawili moją „Varsovię” na sześciu podporach i zaczęła się moja miesięczna praca. Może nie codzienna, bo przeszkadzała mi moja praca zawodowa.
Atmosfera na tym placu remontowym jest bardzo towarzyska. Często przychodzili do mnie rożni żeglarze i interesowali się moją nie typową łódką. Zadawali pytania, szczególnie dotyczące mojej rufowej kabiny. Niestety tym razem trafił mi się też uciążliwy sąsiad, który mieszkał na swojej drewnianej łódce i wydawano mu się, że to pięciogwiazdkowy ośrodek wypoczynkowy a nie miejsce pracy. Po prostu musiałem go ignorować i robić swoje. Jedynie, co mogłem zrobić to powiesiłem zasłonę z jego strony, żeby mnie nie zawracał głowy. Natomiast z drugiej strony stał duży jacht motorowy, na którym pracował sympatyczny Jordańczyk i robił podobne prace jak ja i nawzajem dobrze rozumieliśmy się.
Pierwszą moją pracą było dokładniejsze oczyszczenie dna szlifierką rotacyjną. Próbowałem czasami zakładać maseczkę ochronną na twarz, ale nie byłem w stanie zbyt długo pracować w takim „kagańcu”. Wolałem ewentualnie wdychać trochę kurzu niż męczyć się. Zresztą sama szlifierka posiada system zbierania kurzu, albo dodatkowo dołączałem duży odkurzacz, który wyciągał prawie cały pył i prace szły dość sprawnie. Jedyny problem to były bolące ręce od trzymania szlifierki i dociskania dna od dołu,
Następną pracą było wycięcie tzw. „blisters”, czyli pęcherzy z wodą, która w wielu miejscach penetruje w głąb fibreglass. Kadłub mojej łódki ma już prawie 40 lat. Na początku, kiedy budowałem „Varsovię”, na bazie zamówionego gołego kadłuba z pokładem, wykonanego z laminatu poliestrowego fibreglass, nie miałem dobrych epoksydowych farb. Między innymi z tego powodu, co pięć lat mam dodatkowe zajęcie z tymi „blisters”. Spowodowane jest to również tym, że łódka nie jest wyciągana z wody na sezon zimowy i nie ma okazji do wysuszenia się przez te kilka miesięcy. Zobacz wpis: https://jerzykusmider.com/1982/09/01/1882-jacht-varsovia-budowa-i-rozbudowa/
Trzeba było trochę odczekać, żeby wyschły te wycięcia i potem wypełnić epoksydową szpachlówką.
Następnie te szpachlowania wygładziłem i pomalowałem specjalną epoksydową farbą podkładową zawierająca tzw. mikro płytki.
Kolega Włodek fachowo opukiwał dno, żeby postawić „diagnozę” i ocenić wykonanie naprawy.
Po zakończeniu malowania z satysfakcją mogłem pogłaskać świeżo pomalowane dno. Moja „Varsovia” była gotowa do wodowania i tak samo jacht motorowy mojego sąsiada, gdzie podobną pracę wykonywał wspomniany wcześniej Jordańczyk. Zapytałem go, ile by skasowała jego firma za robotę, którą ja wykonałem sam. Przez miesiąc czasu pracowaliśmy obok siebie to dobrze on widział, co robiłem. Długo myślał i dał mi wycenę, od 4 do 5 tysięcy dolarów. Dało mi to dużo satysfakcji i nawet zapomniałem o bolących wcześniej rękach i kościach. Jak na emeryta, to chyba dobra robota, która pewnie wyszła mi na zdrowie, czyli lekarstwo na Covid-19.
Dokładnie po czterech tygodniach prac odbyło się wodowanie.
Nie śpieszyło mi się do mojej stałej mariny, bo dostałem e-mail o kolejnych ograniczeniach „koronkowych”. Z jednej strony otworzyli duży parking, ale wjazd i wyjazd został ograniczony do godzin pracy biura. Jak ktoś zasiedzi się dłużej na łódce to samochód będzie zamknięty na noc i dopiero rano będzie można nim wyjechać. Dodatkowo pisali, żeby na pomostach zachowywać tzw. „dystans socjalny”, Np. jak wchodzi się na trap prowadzący na pomost trzeba krzyczeć. Taka tresura przypomina mi wojskowe zawołanie „przejście”, albo ćwiczenie psa „daj głos”. Dobrze, że na razie nie karzą w marinie zakładać kagańców. Śmiać mi się chce i jednocześnie płakać, jak ten świat potrafili zmienić władcy w tak krótkim czasie.
Zaraz po wodowaniu szybko popłynąłem z prądem rzeki do porciku Steveston. Zacumowałem do miejsca przy pomoście, gdzie zwykle stoi kuter „Savoy”.
Hania i Staszek przycumowali swój kuter na weekend do pomostu handlowego, gdzie rybacy sprzedają złowione przez siebie ryby.
Wieczorem na pokładzie ich drugiego statku, ale żaglowego mieliśmy miłe towarzyskie spotkanie. Hania i Staszek, którzy oboje kiedyś ukończyli Szkołę Morską w Szczecinie, chcą sprzedać swój kuter i na emeryturze zająć się żeglowaniem na swoim szkunerze „Anvil Cove”.
Nie spiesząc się do swojej mariny, podobnie jak poprzednio, popłynąłem nie najbliższą drogą, bo na druga stronę cieśniny Strait of Georgia. Spóźniłem się jedną godzinę na zmianę prądu w Active Pass i musiałem trochę walczyć z prądem, ale dobrze pomalowane i czyste dno ułatwiało mi to zadanie.
Wpłynąłem do Monteague Harbour Provincial Marine Park.
Na bojce do cumowania jachtów przywitał mnie groźny napis, że park jest zamknięty, ale dodatkowo naklejony napis trochę ograniczał ten zakaz.
Na kilka godzin zacumowałem do pomostu parku prowincjonalnego. W ostatnim miesiącu otworzyli częściowe użytkowanie parków. Czytaj mój poprzedni wpis: https://jerzykusmider.com/2020/04/25/rejs-na-wyspe-vancouver-w-okresie-paniki-covid-19-zeglarstwo-w-bc-koniec-kwietnia-2020/
Obecnie można odwiedzać park, ale tylko na dzień. Campingi nadal są zamknięte. Na początku po otwarciu parków trzeba było przywozić swoje nocniki, bo toalety były zamknięte, ale pewnie ktoś trochę myślący zauważył, że parkowe drzewka od podlewania i nie tylko, zaczęły szybciej rosnąć i toalety zostały otwarte. Dla mnie to nie miało znaczenia bo mam toaletę na jachcie.
Nad respektowaniem prawa czuwała Kanadyjska Konna Policja, RCMP. Konika to mają tylko namalowanego na burcie swojej motorówki.
W parkach i wielu portach funkcjonuje ciekawy program. Wystawione są pasy ratunkowe dla dzieci. Bezpłatnie można je używać i potem zostawić w tym miejscu, albo nawet zabrać i zostawić w innym, takim samym miejscu. Wszystko pięknie przygotowane tylko tych dzieci brakuje, bo cały czas obowiązują różne bezsensowne ograniczenia „koronkowe”
Na plaży, która zwykle jest pełna, widać było tylko jedną parkę. Pomimo, że była to niedziela. Na bojkach parkowych widziałem tylko kilka jachtów, ale ja na noc stanąłem na kotwicy.
Następnego dnia na krótko zacumowałem w uroczej zatoczce Retreat Cove, gdzie normalnie ciężko znaleźć miejsce.
W Pirates Cove Marine Park byłem poprzednio, płynąc na wyciąganie łódki. Wtedy nie mogłem zejść na ląd, bo był zakaz, ale teraz wielka zmiana. Mogłem dopłynąć na pontonie do pomostu i pospacerować po parku. Stałem tam na kotwicy dwie noce. W sumie w tym czasie widziałem na tym kotwicowisku tylko cztery łódki, nie licząc dwóch motorowych cumujących do pomostu dla obsługi parku. Byli to woluntariusze, którzy opiekują się parkiem. Park pusty i jak zaobserwowałem jedynym ich zajęciem było dwa razy dziennie, rano i wieczorem, dopłyniecie na pontonie na brzeg, żeby sprawdzić, czy ktoś nielegalnie nie kempinguje. Gdyby ktoś rozbił namiot, to pewnie zaraz zjawiłaby się policja konna na swojej motorówce, żeby wlepić mandat.
Powrót do Vancouver przez szeroką na ponad 20 Mm cieśninę Strait of Georgia był typowo żeglarski. Wiatr NW ponad 15 węzłów, dla mnie baksztag, ale żeby nie za szybko do domu, pożeglowałem półwiatrem dookoła Wyspy Bowen. Ostatnią noc spędziłem w Halkett Marine Park, już czwarty raz tym roku.
W sumie w ciągu sześciu dni przepłynąłem ponad 100 Mil morskich. Wyjątkowo, głównie na żaglach, bo nie spieszyło mi się do mariny i trafiły się sprzyjające wiatry. Wypaliłem tylko kilkanaście litrów paliwa, głównie na rzece oraz w cieśninach Actve i Gabriola Pass oraz przy wpływaniu na kotwicowiska. Może to jedyny pożytek z koronawirus. Na pewno praca na łódce i żeglowanie jest dobrym lekarstwem na obecną panikę.
Świetnie czyta się pańskie przemyślenia plandemiczne już w lepszych czasach.. piękna pasja, pozdrawiam!
PolubieniePolubienie