Żeglowałem bardzo dużo po różnych morzach i oceanach, ale płynięcie jachtem żaglowym pod zwodzonymi mostami wielkomiejskiej metropolii w cieniu wieżowców, było dla mnie całkiem nowym doświadczeniem.
Chicago leży nad jeziorem Michigan, które można porównać do niejednego morza. Długość jego jest ponad 260 Mm a średnia szerokość ponad 60 Mm. Jest, więc dużym akwenem żeglarskim z tysiącami jachtów różnej wielkości.
sy „Mirage” kpt. Kazimierz Potocki
W okresie letnim jachty stoją na wodzie w różnych marinach przy pomostach, albo na kotwicach. Pływów morskich wprawdzie nie ma, ale poziom wody trochę zmienia się i dlatego pomosty pływające są bardzo przydatne. Ci, co stoją przy pomostach stałych czasami musza wchodzić na swoje jachty po drabince. Niektóre pomosty są niepołączone z brzegiem i trzeba do nich dopływać na dinghy.
Zimą jezioro częściowo zamarza i wszystkie jachty musza być wyciągnięte na ląd. W marinach w rejonie Chicago nie ma możliwości wyciągnięcia z wody i trzymania na lądzie, dlatego większość jachtów płynie rzeką i kanałem przez centrum miasta.
Do Chicago przyleciałem na zaproszenie „Polish Yacht Club Chicago” i zamieszkałem w gościłem domu komandor klubu Marzeny Oberskiej (pierwsza z lewej). W podróży towarzyszyła mi moja żona Elżbieta. Głównym punktem pobytu była moja prelekcja dla członków i sympatyków klubu. Oczywiście nie zabrakło też żeglowania na jachcie.
Kapitan Kazimierz Potocki (na zdjęciu drugi z lewej) zaprosił nas na krótki rejs, czyli przeprowadzenie jachtu na zimowanie. Wypłynęliśmy wcześnie rano z mariny Montrose Harbor znajdującej się w północnym Chicago.
Było trochę zimno, bo to jest już jesień, ale pogoda dopisała. Był umiarkowany wiatr od brzegu i na samym foku płynęliśmy ponad 5 węzłów.
Pod salingiem powiewała bandera „Polish Yacht Club Chicago”.
Metropolia Chicago widziana z pokładu jachtu, wyglądała bardzo interesująco.
Było trochę zimno, ale jesienne słońce dogrzewało.
Po półtorej godziny żeglugi minęliśmy główki portu Chicago.
Wpłynęliśmy do śluzy, gdzie czekając na opuszczenie wody trzeba było trzymać się lin cumowniczych. W śluzie jest obowiązek zakładania pasa ratunkowego.
Woda opadła o około dwa metry i otworzyły się wrota śluzy. Przed nami pokazał się kanał prowadzący przez centrum miasta i 24 mosty zwodzone.
Po minięciu śluzy była tylko krótka chwila relaksu na pokładzie, bo czekała nas intensywna praca z cumami i odbijaczami.
Nie wszystkie mosty otwierały się z dwóch stron, trzeba było ustawiać się w kolejce żeby zmieścić się w wąskim przejściu i nie zawadzić masztem o podniesione uchylnie przęsło mostu.
Tam gdzie otwierały się dwie strony mostu ukazywał się ładny widok dalszej trasy pomiędzy wieżowcami metropolii.
Na mostach odbywał się normalny wielkomiejski ruch drogowy i pieszy. Podniesienie mostów bardzo paraliżuje komunikacje w mieście. Dlatego rzadko są one podnoszone, tylko w okresie letnim dwa razy w tygodniu. Dlatego trzeba dopasować się do odpowiedniego terminu, co powoduje, ze jachty ustawiają się w grupowe konwoje.
Otwieranie kolejnych mostów jest częściowo zsynchronizowane. W okresie letnim na wodzie jest duży ruch stateczków turystycznych i taksówek wodnych. Dla nich podnoszenie mostów nie jest konieczne, ale dla konwoju jachtów, które muszą wpasować się w odpowiedni czas takie stateczki są dużym zagrożeniem.
W centrum miasta pod jednym z wieżowców jest nawet marina dla łodzi i jachtów motorowych, dla których mosty nie stanowią ograniczenia do pływania.
Podczas takiej żeglugi musiałem uważać na to, co dzieje się dookoła. Chwilami mogłem fotografować takie ciekawe manewry.
Technika płynięcia polegała na tym, że po minięciu kolejnego mostu, który szybko opuszczał się, trzeba było czekać na podniesienie następnego. Czasami pomiędzy mostami było zbyt mało miejsca na manewry prawie dwudziestu jachtów żaglowych, które płynęły razem z nami.
Jeżeli szczęście dopisało to można było na chwilę zacumować do brzegu. Z takim cumowaniem bywało różnie. W wielu miejscach nie było żadnych możliwości do zaczepienia się do brzegu, bo np. wystawały śruby, po przegnitych belkach, które kiedyś miały chronić burty dobijających jednostek pływających.
W jednym miejscu na chwilę przytrzymaliśmy się brzegu i była to okazja do poznania miłych rodaczek z Polski. Mama i córka Mom & Daughter przyleciały do Chicago, aby brać udział w sławnym „Chicago Marathon”, w którym uzyskały bardzo dobry wynik Rita Monika.
W wielu miejscach trzeba było krążyć po wodzie w oczekiwaniu na otwarcie następnego mostu.
Tam gdzie otwierała się jedna część mostu robił się duży tłok.
Największy problem był jak stateczki pasażerskie wpływały pomiędzy jachty, które musiały ustępować im z drogi, co powodowało duże zamieszanie na wodzie.
W takich warunkach ogólnie obowiązujące zasady prawa drogi przestawały funkcjonować. Czyli była „wolna amerykanka”, kto większy, silniejszy i odważniejszy ryzykant ten miał „prawo drogi”. O dziwo nie zauważyłem żadnej kolizji. Jedynie odbijacze na burtach stale opuszczone przydawały się bardzo często. Dodatkowym utrudnieniem były silne spadowe wiatry, które co chwila odbijając się z różnych stron wieżowców, zmieniały kierunek i siłę.
Po minięciu gęstej zabudowy centrum miasta można było trochę odetchnąć i spokojnie płynąć od mostu do mostu.
Dotarliśmy do celu, czyli mariny, gdzie jachty są wyciągane na zimowanie na brzegu.
Był to krótki rejs, w sumie przepłynęliśmy tylko około 10 Mm w ciągu 6 godzin. Żegluga była niezwykle fascynująca, bo dla mnie było to nowe doświadczenie żeglarskie.
Zapraszam do przeczytania relacji z całego pobytu w Chicago:
Polish Yacht Club Chicago, prelekcja, zwiedzanie miasta
Tekst: Jerzy Kuśmider
Zdjęcia: Jarzy Kuśmider, Greg Laskiewicz, Rita Monika