Ten rejs dedykuję tym żeglarzom, którzy otwierają i zamykają sezon żeglarski w Vancouver a jak widać sezon trwa przez cały rok.
To już chyba moja tradycja, że zaraz po powitaniu Nowego Roku wypływam „Varsovią” na zimowy Rejs Noworoczny
Zwykle bywał to krótki, kilkudniowy rejs niedaleko Vancouver.
W tym roku zdecydowałem popłynąć, jak zwykle samotnie, ale trochę dalej i dłużej jak na zimowe warunki, bo do malowniczego fiordu Princess Louisa odległego od Vancouver o około 90 Mil morskich. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w rejonie Vancouver, gdzie można dopłynąć tylko łódką albo dolecieć wodnosamolotem.
Prognozy pogody jak zwykle o tej porze roku nie były zachęcające, bo zapowiadane były kolejne sztormy. Jeden z nich przed świętami, zniszczył molo w White Rock i zatopił kilka jachtów. Na necie można oglądać filmy pokazujące rozbijanie przez fale tego mola, które w ciągu stu lat istnienia wytrzymało już nie jeden taki sztorm. B.C. wind storm: White Rock Pier Split in two
News/White-Rock-pier-damaged-by-storm Nie wyglądało to zachęcająco, pomimo tego drugiego stycznia wsiadłem na moją „Varsovię” i następnego dnia rano wypłynąłem z mariny. Na początek nie było tak groźnie jak widać na tych filmach, ale mówiąc krótko Neptun bardzo szybko pokazał mi, co to jest zimowe pływanie.
Kilka mil od Vancouver, zaraz za latarnią morską Point Atkinson w Howe Sound, przy zwrocie, mój żagiel fok zamienił się, można powiedzieć w firaneczkę z falbankami. Wyglądało to groźnie, bo nie mogłem go całkowicie zrolować i z takimi poszarpanymi szmatkami w ulewnym deszczu wpłynąłem na silniku do Snuck Cove na Bowen Island. Okazało się, że mój żagiel wyglądał groźniej niż faktycznie było. Boki zwijanego żagla były obszyte tkaniną, zabezpieczającą przed wypalaniem płótna żaglowego przez promienie słoneczne. Tkanina ta była chyba słabej jakości, pomimo że robiła to renomowana firma, albo ja zbyt dużo żegluje. Tak czy inaczej po zdjęciu jej można by używać ten żagiel, ale ja wyjąłem zapasowy, który zawsze wożę i byłem gotowy do dalszego płynięcia. Niestety ten zapasowy żagiel nie miał zamocowania do rolowania na „furlingu” tylko miał klasyczne raksy do postawienia na równoległym drugim sztagu. Trochę to utrudniało używanie go, bo od lat przyzwyczaiłem się do wygody zwijania żagla bez wychodzenia na dziób.
W Snuck Cove kiedyś bardzo często odbywały się rozpoczęcia i zakończenia sezonu żeglarskiego: 2010.10.30 Zakończenie sezonu-Polski Klub Żeglarski w Vancouver – s/y Solanus oraz regaty organizowane przez Polski Klub Żeglarski w-Vancouver
Zimą w marinie na Bowen Island widać tylko łódki stojące tam na stałe, bo mało, kto odwiedza to popularne miejsce letnich spotkań żeglarzy z Vancouver. Tylko dekoracje świąteczne przypominały o porze roku, ale trawa jak nie była pokryta śniegiem, to cały czas była zielona. W marinie wygrzałem się i wysuszyłem mokre rzeczy.
Na następną noc zatrzymałem się w Plumper Cove Marine Park, kolejnym miejscu gdzie latem odbywały się spotkania polonijnych jachtów i 2012-06-16-regaty Polskiego Klubu Żeglarskiego o puchar Konsula Generalnego RP w Vancouver , ale to już historia, bo od pewnego czasu nic takiego nie odbywa się. Można powiedzieć, że ten zimowy rejs był dla mnie szlakiem letnich wspomnień dawnych imprez żeglarskich.
Silne wiatry wydmuchały się, przynajmniej na krótko i dla odmiany po gładkiej wodzie przepłynąłem do Pender Harbour, gdzie odwiedziłem moich znajomych, którzy wyprowadzili się tam z Vancouver. Na noc zatrzymałem się przy prywatnym pomoście w sąsiedztwie domu tych znajomych.
Wpłynięcie do Jervis Inlet, na końcu, którego znajduje się Princess Louisa Sound jak zwykle było bardzo interesujące, bo wpływa się w rejon natury, gdzie przyroda jest mało zniszczona cywilizacją. Szczególnie zimą widać to bardziej wyraźnie.
Przez prawie 40 Mm nie widziałem żadnej łódki na wodzie, jedynie ptaki i foki spoglądające na mnie z ciekawością, co to za nietypowy intruz płynie przez ich królestwo.
Ośnieżone szczyty gór wyglądały bardzo majestatycznie.
Chwilami dostawałem silne podmuchy wiatrów spadowych z gór, bo na otwartej wodzie Strait of Georgia rozdmuchał się kolejny, może nie sztorm, ale silny wiatr.
Przede mną przesuwały się kolejne odsłony jak w teatrze: niskie chmury raz przysłaniające ośnieżone szczyty a za chwile słońce chowające się za nimi i znowu pokazujące się z innej strony góry. Chwilami było pełne zachmurzenie i żeby było ciekawiej nawet krótkie opady śniegu. Do tego wszystkiego, co chwilę były zmienne podmuchy wiatrów, ale z dobrych kierunków.
Majestatyczna sceneria, lustrzane odbicie gór w Princess Louisa Inlet po minięciu Malibu Rapids.
Do fiordu Princess Louisa wpływa się przez bardzo wąską cieśninę Malibu Rapids, gdzie prądy pływowe osiągają maksymalnie 10 węzłów. Tak się złożyło, że 6 stycznia, kiedy tam płynąłem prąd odpływu przekraczał 8 węzłów, ale dla odmiany żeby było ciekawiej, drugiego dziennego „slag”, czyli zmiany kierunku prądu nie było, tylko prąd słabł do około półtora węzła, ale cały czas, jako przypływ. Na szczęście tak się złożyło, że trafiłem na ten jedyny dzienny „slag” w tym dniu i wieczorem, już o szarówce przepłynąłem tą groźną cieśninę.
Zacumowałem na noc do pomostu przy obozie młodzieżowym w Malibu. Było już prawie ciemno i wolałem zatrzymać się, żeby ostatnie pięć mil przepłynąć przez malowniczy fiord rano następnego dnia. Latem w ośrodku tym przebywa po kilkaset obozowiczów w każdym turnusie a zimą jest tylko dozorca, który dogląda ośrodka.
W nocy miałem nieprzewidziane budzenie. Z dużym hukiem coś uderzyło w burtę mojej łódki, potem stukało jak by ktoś pukał, ale było ciemno i stukanie było nie od pomostu tylko od strony wody. Wyskoczyłem z ciepłego śpiwora, tylko narzuciłem na siebie jeden polar i skoczyłem do kokpitu.
Prąd odpływu wepchnął na moją burtę olbrzymi pień drzewny o średnicy ponad pół metra i długości większej niż długość mojej łódki. Razem z nim zebrało się dużo mniejszych pniaczków i innego świństwa niesionego przez prąd. Wyglądało to podobnie jak stanie w polu lodowym na Northwest Passage. Ubrałem się w cieple ubranie, bo na zewnątrz było niewiele ponad zero stopni C i trochę śniegu na pomoście. Na szczęście przestał padać deszcz ze śniegiem, ale było mokro to trzeba było założyć też sztormiak. Tak bojowo ubrany wyszedłem do pracy na pokładzie i pomoście. Przydało mi się doświadczenie z żeglugi w lodach, gdzie trzeba było odpychać bosakiem lód od jachtu. Mniejsze pniaczki odepchnąłem, szczególnie te, które weszły pomiędzy pomost i moja burtę blokując możliwość przesunięcia łódki. Następnie udało mi się przeciągnąć łódkę na cumach do końca pomostu gdzie obróciłem ją tak żeby stała dziobem do fiordu skąd płynęły te świństwa. Silnika bałem się włączać żeby nie uszkodzić śruby napędowej i dobrze się stało, bo świecąc latarka po wodzie zauważyłem dość duże drzewo, wyglądające jak świąteczna choinka pod moim dnem, zaczepione o ster i skeg, przed którym jest moja śruba. Z trudem odepchnąłem bosakiem to drzewo z gałęziami i zadowolony z dobrze wykonanej roboty poszedłem dalej spać.
Rano zrobiła się ładna pogoda, tak różniąca się od tego, co przeżyłem nocą. Spałem długo i miałem następne pukanie, ale tym razem od strony pomostu stukał dozorca ośrodka. Przyszedł życzliwie zapytać, czy u mnie wszystko w porządku. Pewnie był zaniepokojony, że już po 9 rano a u mnie na łódce nie widać było żadnego ruchu. W styczniu dzień jest bardzo krótki. Praktycznie widno robi się dopiero przed 8 rano a ciemno jest już po 16. Dlatego trzeba wykorzystywać te kilka godzin dziennych jak najbardziej efektywnie. To jest największy problem zimowej żeglugi, bo z zimnem jest łatwiej sobie poradzić.
W dzień wszystko wyglądało zupełnie inaczej, sprawca mojej nocnej pobudki „niewinnie” i leniwie dryfował po wodzie. W samym fiordzie Princess Louisa zaobserwowałem dużo pływających drzew i to niezgubionych pni z tratew flisackich tylko całe powyrywane z korzeniami, często też z gałęziami. Płynąc po gładkiej wodzie oglądałem przepiękne widoki gór, ale musiałem uważać też, co jest przed dziobem. Dla atrakcji opływałem dookoła dryfujące pniaki, podobnie jak robiłem to na Alasce krążąc dookoła malowniczych growlerów.
Przez wąską cieśninę Malibu, zmieniający się prąd pływowy ogranicza przepłynięcie i tak sobie te pniaki dryfują po gładkich wodach fiordu. Latem takie obrazki widać bardzo rzadko, bo prawdopodobnie wiosną ktoś robi z tym porządek zanim rozpoczną się turnusy obozowiczów i przypłyną liczni wodniacy.
Dobrze, że zbyt wcześnie nie wypłynąłem, bo do pomostu w Princess Louisa miałem tylko 5 Mm żeglugi przez najbardziej malowniczy fiord.
Chmury trochę podniosły się a inne opadły w dół i pokazały się ośnieżone góry.
W fiordzie tym jest ponad siedemdziesiąt różnych wodospadów.
Wodospady te odbijały się w gładkim lustrze wody powodując niecodzienne widoki.
Największy i najbardziej spektakularny jest wodospad Chatterbox znajdujący się na końcu Princess Louisa Inlet obok pomostu Parku Prowincjalnego. Zimą, kiedy na górach śniegi jeszcze nie topnieją, wodospad ten nie wygląda zbyt okazale, bo spływa z niego zbyt mało wody.
Przy zaśnieżonym pomoście „Princess Louisa Marine Provintial Park” nie było żadnej łódki.
Jedynie na śniegu było widać jakieś ślady, ale na niedźwiedzie nie wyglądały, bo były zbyt małe. Poza tym o tej porze roku niedźwiedzie powinny spać.
Po zakończeniu cumowania od razu poszedłem na spacer.
Najpierw spacer po pustym pomoście, obok którego leżało zwalone drzewo. Zanim zacumowałem zastanawiałem się, z której strony pomostu będzie lepiej. Czy na zewnątrz być narażonym na kolejną nocną pobudkę, czy wewnątrz gdzie leżało to zwalone drzewo? Przy wysokiej wodzie wyglądało OK, ale przy niskiej nie wiadomo, co by było? Może by popłynęło i przy okazji zablokowałoby mi wyjście.
Potem poszedłem w stronę wodospadu. W cieniu drzew śnieg utrzymywał się bardzo dobrze. Widać było, że nikogo tam dawno nie było.
Nad samą wodą na brzegu, śnieg nie utrzymywał się, bo chwilami pokazujące się słońce rozgrzewało powietrze.
Na trawie pod osłoną drzew śnieg się trochę utrzymywał i dodawał uroku szumiącemu wodospadowi.
Z każdej strony były inne widoki, że aż nie wiadomo było, na co i jak patrzeć, bo wspaniała natura widoczna była wszędzie dookoła.
Wróciłem na pomost idąc po swoich śladach na oszronionym pomoście. Wkrótce temperatura powietrza podniosła się do około 7 stopni i cały śnieg na pomoście roztopił się.
Podczas całego czasu mojego pobytu w Princess Louisa pogoda zmieniała się, można powiedzieć, że niemal z minuty na minutę. Raz wychodziło słońce a za chwilę niskie lub wysokie chmury zasłaniały widoki gór. Oświetlenie zmieniało się i to dodawało uroku temu miejscu.
W Princess Louisa byłem wielokrotnie, ale dopiero drugi raz zimą w styczniu. Widać zasadniczą różnicę pomiędzy letnim sezonem i zimą. Latem przypływa dużo łódek, czasami ciężko jest znaleźć miejsce przy pomoście. Dużo ludzi przypływa łódkami komercyjnymi albo przylatuje samolotami. Ogólnie latem jest dość tłoczno. Dla odmiany zimą jest pusto i cicho, jedynie słychać szum wodospadu. Powietrze jest tak czyste, że przez dłuższy czas na początku pobytu czułem się tak jak pijany a alkoholu od lat nie pije.
Takie miejsce i sceneria dobre jest do kontemplacji.
W Princess Louisa, było kiedyś kilka spotkań polonijnych jachtów żeglarzy z Vancouver. Jest to stosunkowo daleko od Vancouver i na zwykły, nawet długi weekend jest za daleko.
W czerwcu 2008 roku udało mi się zorganizować Polonijny rejs pięciu jachtów do Princess Louisa Inlet
W czerwcu 2017 roku zorganizowałem rejs czterech jachtów polonijnych z załogami Grupy Onko Sailing z Polski. Onko-Sailing w Vancouver wydarzenia, zwiedzanie miasta i rejs do Princess Louisa
Wspominając te poprzednie rejsy, długo siedziałem, raz na jednej a potem na innej ławeczce i patrząc na tą niecodzienna przyrodę mogłem poddać się medytacji. Dopiero jak zaczęło robić mi się zimno poszedłem na łódkę. Ciemno zrobiło się dość wcześnie, bo po godzinie siedemnastej prawie nic nie było widać a potem zapanowała taka ciemność, że nawet pomostu, do którego zacumowana była moja „Varsovia” nie widziałem. Na spanie było zbyt wcześnie. Telefon komórkowy nie ma zasięgu i żaden Internet tam nie dociera. Jedyny kontakt ze światem byłby tylko przez telefon satelitarny, ale ja na taki jeszcze nie dorobiłem się i to chyba dobrze, bo taka przerwa od cywilizacji bardzo dobrze robi dla zdrowia. Żeby w takim miejscu nie poddać się tylko naturze, niestety przewiozłem ze sobą technikę w postaci komputera, na którym zacząłem pisać ten długi wpis na moją stronę internetową.
W nocy temperatura spadła poniżej zera, ale w środku łódki było ciepło. Ciemna zimowa noc nie zachęcała do spacerów po pomoście a tym bardziej po lesie.
Rano pomost był oszroniony a cumy zamarznięte i bardzo sztywne. Po dobrym rozgrzaniu silnika i odwiązaniu zmarzniętymi rękoma tych sztywnych cum odbiłem od pomostu.
Na początek podpłynąłem w stronę wodospadu, żeby zaliczyć ostatnią sesję fotograficzną wodospadu.
Wąską cieśninę Malibu Rapids przepłynąłem przy słabym przeciwnym prądzie, bo w tym dniu nie było rannego „slag” tylko cały czas był przypływu, który osłabł do około jednego węzła. Ostatnie spojrzenie na ośrodek obozowy w Malibu i wypłynąłem na otwarta wodę Jervis Inlet. Na początek płynąłem na silniku zupełnie bez wiatru.
Potem rozdmuchało się i to nawet dobrze, bo chwilami w podmuchach do 25 węzłów. Dobrze, że z rufy, ale musiałem uważać, bo w takim fiordzie wiatr stale zmieniał kierunek i podmuchy raz z jednej lub drugiej strony wymagały odpowiedniej reakcji ustawienia żagla. Na dokładkę padał deszcz albo śnieg na zmianę i widoczność pogarszała się, ale nie na tyle żeby włączać radar.
Silne podmuchy nie trwały zbyt długo, może około dwóch godzin. Potem wiatr trochę osłabł. Muszę przyznać, że miałem trochę szczęścia do wiatrów w Jervis Inlet, bo w tamtą stronę wiatr od rufy trochę mi pomagał a wracając zmienił kierunek tak jak ja i znowu wracałem z wiatrem. Na wieczór wpłynąłem do Pender Harbour, gdzie na noc stanąłem na kotwicy.
W nocy takiego szczęścia jak z wiatrem już nie miałem, bo sprawdziła się stara zasada: jak coś złego ma się wydarzyć to zwykle dzieje się w najbardziej nie odpowiednim momencie. O godzinie trzeciej nad ranem obudziło mnie zimno i chciałem włączyć ogrzewanie na propan, bo dla bezpieczeństwa zwykle nie usypiam z zapalonym grzejnikiem. Okazało się, że właśnie skończyła się butla z gazem. Trzeba by przełączyć połączenia gazowe do butli zapasowej. Niby proste, ale na zewnątrz padał śnieg z deszczem i było około zera stopni. Nie chciałem marznąć do rana to chcąc i nie chcąc musiałem ubrać się i przy latarce zrobić, co potrzeba.
Następnego dnia rozdmuchał się sztorm z południa, czyli do Vancouver miałbym pod wiatr. Mogłem próbować przeskoczyć do następnej zatoki, ale zdecydowałem dwie noce postać w przytulnej marinie z Internetem i prysznicem. W ten sposób miałem czas na obróbkę zdjęć i inne prace komputerowe oraz spacer po okolicy
11 stycznia sztorm się wydmuchał i pokazało się okienko pogodowe praktycznie bez wiatru. To jest typowe w okresie zimowym, że trzeba wykorzystywać krótkie przerwy pomiędzy sztormami.
Ostatnie 45 Mm do mojej mariny w Vancouver przepłynąłem na silniku, jedynie mijając Howe Sound dostałem silne podmuchy z północy i postawiłem grota.
Była to wspaniała, ale krótka żegluga z dobrą prędkością i dużym przechyłem. Chyba Neptun dał mi to na zakończenie i pożegnanie tego rejsu
W ciągu dziesięciu dni zaokrętowania na jachcie, żeglując ponad 36 godzin przepłynąłem 186 Mil morskich ze średnią prędkością 5.1 węzła. Maksymalna zanotowana prędkość była 7.9 węzła. Siła wiatrów podczas żeglugi była od zera do 30 węzłów. Głównie płynąłem na silniku, ale z pomocą żagla ze względu na konieczność dopasowania się do czasu przelotów pomiędzy wyznaczonymi punktami, ponieważ o tej porze roku dzień jest bardzo krótki. W nocy nie pływałem. Temperatury powietrza były od –3C do +12C. Miałem trochę śniegu i dość dużo deszczu, ale na szczęście najczęściej w nocy.
Zapraszam do poczytania i obejrzenia zdjęć z moich poprzednich Rejsów Noworocznych.
https://jerzykusmider.com/tag/rejs-noworoczny/
1 Comment