Vancouver i jego okolice coraz częściej zaczynają interesować żeglarzy z Polski i innych ośrodków polonijnych w Ameryce. Dotychczas tylko nieliczni polscy żeglarze docierali do tego bardzo ciekawego akwenu żeglarskiego.
https://jerzykusmider.com/2019/05/17/zeglowanie-po-kanadyjskim-wybrzezu-pacyfiku/
Były to głównie jachty witane w Vancouver po przepłynięciu Northwest Passage. Relacje z tych powitań, które ja osobiście koordynowałem można przeczytać na tej stronie. W tym roku pierwszy raz, znany szantymen z Toronto Arek Wlizło wyczarterował w Vancouver duży jacht Bawaria 50 i z załogą składającą się z Polaków mieszkających w Polsce, Kanadzie i USA Polish Yacht Club Chicago wypłynął w rejs z Vancouver do Port Hardy na Wyspie Vancouver (około 200 Mm). Tam odbyła się zmiana załogi i następna grupa wróciła do Vancouver.
Ja już wcześniej planowałem popłynąć na mojej „Varsovii” w rejon archipelagu wysp Broughton Island położonego niedaleko Port Hardy. W tej sytuacji dobrze się dopasowało i nasze dwa jachty na dużym odcinku całej trasy płynęły razem.
W niedzielę 23 czerwca 2019 rano jacht z Polakami wypłynął z Granville Island. Załoga na pokładzie gotowa była do rozpoczęcia ich kanadyjskiej przygody.
Ja również wypłynąłem moją „Varsovią” i była okazja do wzajemnych fotografii i pozdrowień.
Vancouver żegnał nas pochmurną pogodą.
Wiatru trochę brakowało, ale po gładkiej wodzie dwa nasze jachty płynęły do przodu, niestety na silniku.
Na pożegnanie wypłynął jacht Polskiego Klubu Żeglarskiego w Vancouver. Najpierw podpłynął do jachtu z polską załogą, który płynął szybciej.
Następnie podpłynął do mojej “Varsovii”. Po krótkiej rozmowie i wzajemnych pozdrowieniach jacht PKŻ wrócił do swojej mariny.
W marinie w Secret Cove zjedliśmy wspólną kolacje. Kpt. Arek Wlizło śpiewał i grał na gitarze. To był taki kameralny koncert. Można powiedzieć kontynuacja koncertu dla Polonii w Vancouver, zorganizowanego przez Polish Veterans Association in BC, który odbył się dwa dni wcześniej. Zobacz wpis na tej stronie:
https://jerzykusmider.com/2019/06/09/2019-06-21-arek-wlizlo-w-vancouver/
Następnego dnia rano nasze dwa jachty odpłynęły razem. Arek ze swoją załogą popłynął do malowniczego fiordu Princess Louisa Inlet a ja dalej na północ.
Na kilka dni rozstaliśmy się, bo Arek chciał pokazać swojej załodze piękne rejony: Strait of Georgia, Desolation Sound, przejście cieśnin pomiędzy Wyspą Vancouver i stałym lądem. Cieśniny te słyną z bardzo silnych, kilkunastowęzłowych prądów i wielu żeglarzy z Vancouver boi się przez nie pływać.
Ja sam popłynąłem szybciej przez te cieśniny, bo moja żona Ela z naszym synem Markiem miała przyjechać samochodem do Poty McNeill, skąd mięliśmy zacząć rodzinny rejs.
Po drodze spotkałem statek „Coral Princess”, na którym kiedyś razem z Elą płynąłem przez Kanał Panamski.
https://jerzykusmider.com/2010/09/21/2010-09-kananal-panamski/
Zawołałem go przez UKF i przez chwilę porozmawialiśmy. Powiedziałem o tamtym rejsie i wzajemnie przekazaliśmy sobie pozdrowienia. Zastanawiam się, czy wolę pływać na takim dużym statku, czy na moim małym jachcie?
Na noc zatrzymałem się w Port Neville, gdzie kilka dni później Arek również przypłynął ze swoja załogą.
Port Neville kiedyś był ważnym punktem w cieśninie Johnston Strait. Była poczta, sklep i inne usługi dla licznie odwiedzających rybaków, drwali i tych, co płynęli na Alaskę. Teraz to już historia, o której można poczytać na tablicy muzealnej. Jeszcze kilka lat temu jak byłem w tym miejscu to mogłem zwiedzać małe muzeum, Pani Hansen z dumą opowiadała o historii tego miejsca i kilku pokoleniach jej rodziny mieszkającej w Port Neville.
Arek ze swoja załogą powiadomił mnie, że wieczorem 29 czerwca chce wpłynąć do Telegraph Cove. Zobacz film: https://youtu.be/_0s1IS76OZo
Ja byłem wtedy już z Elą i Markiem w Port McNeill to znaczy tylko 10 Mm od tej zatoczki, dlatego przypłynąłem tam wcześniej. Zarezerwowałem Arkowi miejsce w marinie, gdzie są głównie pomosty na małe łódki a tylko jedno miejsce na cumowanie tak dużego jachtu.
Wieczorem poszliśmy wszyscy na kolacje do restauracji.
Był to dzień urodzin Magdy. Z tej okazji załoga upiekła jej tort urodzinowy.
Trzeba było zatankować wodę i umyć pokład, bo następne dni miały być w z dala od wielkiej cywilizacji. Kapitan Arek doglądał te wszystkie prace pokładowe.
Następnego dnia rano ja wypłynąłem najpierw a zaraz po mnie Arek. Niestety w cieśninie Weynton Passage mieliśmy bardzo silny przeciwny prąd i musieliśmy go omijać płynąć pomiędzy wysepkami z boku naszej trasy. Dla załogi Arka było to dobre doświadczenie i praktyczne poznanie żeglugi na prądach. Oczywiście korzystniej byłoby poczekać na bardziej odpowiedni czas, ale rozkład jego rejsu na to nie pozwalał. W rezultacie przepłynęliśmy bez problemów, tylko trochę wolniej.
Po południu zacumowaliśmy w marinie Shawl Bay, gdzie było pusto i marina nie była jeszcze gotowa na przyjmowanie gości.
W marinach w tym rejonie sezon zaczyna się dopiero na początku lipca.
Sprawdziłem temperaturę wody i ze zdziwieniem odczytałem 20 stopni Celsjusza. Myślałam, że termometr zepsuł się, ale była to prawda. Zaliczyliśmy wspaniałą kąpiel.
Wieczorem znowu wspólna kolacja i kameralny koncert szantowy na jachcie w wykonaniu Arka.
Po wyspaniu się i tym razem bez pośpiechu ruszyliśmy dalej. Był to dzień 1 lipca czyli Święto Narodowe Kanady, Canada Day.
Na świąteczny lunch nasze dwa jachty wpłynęły do Sulivan Bay.
Marina w tej zatoce jest całkowicie na pływających pomostach. Nie ma żadnego wybiegu na ląd, bo jest tam gęsty las. Wszystko znajduje sie w domach pływających: restauracja, sklep, stacja paliwowa i rożne atrakcje dla turystów. Jest tam też sporo domów mieszkalnych, oczywiście pływających. Wszystko jest bardzo zadbane, bo całe to miasteczko na wodzie jest głównie dedykowane dla „wypasionych” jachtów motorowych z USA. Kiedyś widziałem tu prywatny helikopter na dachu jednego z domów. Tym razem było stosunkowo pusto, ale widać było dużo flag kanadyjskich dla uczczenia święta narodowego.
Na tą okazję Ela upiekła na „Varsovii” tort na „urodziny Kanady” i wspólnie celebrowaliśmy to święto na pokładzie większego jachtu.
Wieczorem wpłynęliśmy do urokliwej zatoczki Jennys Bay.
Marina była pusta, nawet nie było, komu zbierać za cumowanie.
Jedną noc nasze dwa jachty cumowały obok siebie po dwóch stronach pomostu. Zjedliśmy wspólną kolację. Arek znowu śpiewał i grał na gitarze.
Był to pożegnalny wieczór pierwszej załogi Arka i okazja do pamiątkowych zdjęć.
Następnego dnia wcześnie rano Arek popłynął do Port Hardy wymienić załogę. My zostaliśmy nie ruszając się z miejsca, czekając aż przypłynie z nową załogą. Kolejną noc staliśmy sami przy pomoście rozkoszując się ciszą i naturą kanadyjskiej przyrody.
Po południu Arek przypłynął z nową załogą i wspólnie spędziliśmy kolejną noc w tym samym miejscu. Kolejnego dnia, bardzo wcześnie rano Arek wypłynął, bo czas go naglił. Chciał on, z tą nowa załogą odwiedzić te same miejsca, w których był z pierwszą grupą. Plan jego dwóch dziesięciodniowych rejsów był bardzo napięty, bo w ciągu takiego czasu można zaliczyć tylko ogólne spojrzenie na ten bardzo ciekawy rejon.
Dla odmiany, ja z moją rodziną na „Varsovii” byłem na luzie. Nie śpieszyliśmy się i wypłynęliśmy z Jennys Bay po południu, żeby wpasować się w korzystny pływ w Stuart Narrows gdzie prądy były powyżej czterech węzłów. Zaczął się dla nas relaksowy rejs, bez pośpiechu, marin i konkretnych planów. W tym dniu przepłynęliśmy tylko 10 Mm. Na mapie znalazłem zatoczkę, która nie była opisana w popularnych przewodnikach dla żeglarzy. Dlatego było tam pusto i bardzo ładnie. Zdecydowaliśmy zostać tam na kotwicy na dwie noce.
Kolejne noce też kotwiczyliśmy w zatoczkach wybieranych z mapy, nie z przewodników żeglarskich. Miejsca kotwiczenia wybierałem według takiej zasady, wpływamy, jest ładnie to zostajemy i relaksujemy się w takim miejscu. Jak nam nie pasowało to płynęliśmy do kolejnej zatoczki, omijając mariny.
Po dwóch tygodniach spędzonych na „Varsovii” moja żona z Markiem wróciła samochodem z Port McNeill do Vancouver a ja samotnie ruszyłem w kierunku Vancouver. W tym czasie Arek z nową załogą odwiedzał te same miejsca, co w pierwszym rejsie i szybciej dotarł do Vancouver. Byliśmy w kontakcie telefonicznym, ale już się nie spotkaliśmy, bo ja płynąłem powoli i bez pośpiechu.
Taki zbiorowy rejs dwóch jachtów był bardzo ciekawy, pomimo różnicy założeń. Arek szybko chciał pokazać przegląd najciekawszych miejsc na tej trasie a ja z rodziną chciałem spędzić czas refleksyjny. W sumie udało się ciekawie połączyć te trochę odmienne założenia i na pewno, będę z zadowoleniem wspominać ten wspólnie spędzony czas.