W tegorocznym letnim rejsie „Varsovią” przepłynąłem wraz z moją żoną Elą tylko 246 Mm, ale mieliśmy dużo spotkań z polonijnymi żeglarzami rejonu Vancouver.
Widzieliśmy sześć różnych jachtów należących do naszych rodaków. Odwiedzaliśmy się nawzajem i wspólnie spędzaliśmy czas w różnych miejscach. Na przykład z Włodkiem i Haliną z „5 Shillings” widzieliśmy się w czterech różnych miejscach. Było wzajemne odwiedzanie jachtów, goszczenie się, wspólna kąpiel w ciepłej wodzie w lagunie w Prideaux Haven oraz dużo innych atrakcji.
Po wypłynięciu z Vancouver 17 lipca zacumowaliśmy przy pomoście w Parku Prowincjonalnego w Plumper Cove.W miejscu tym odbywały się kiedyś liczne zloty i regaty polonijnych żeglarzy. Więcej czytaj: Plumper Cove
W Plumper Cove przyszedł na „Varsovie” Leszek Suchy, który przypłynął swoim jachtem Beneteou, ale stanął w zatoce na kotwicy. Do parkowego pomostu dopłynął on na paddle boat. Kiedyś Leszek płynął z Hawajów innym jachtem w tym samym roku kiedy ja popłynąłem samotnie tam i z powrotem. Więcej czytaj: 2003 Samotny rejs jachtem „Varsovia” na Hawaje
Spotkaliśmy też jacht „Lajkonik”, na którym Małgosia i Paweł Zapała wracali ze swojego letniego rejsu na wyspę Texada.
„Varsovia” i „Lajkonik” cumowały blisko siebie i trzymały przepisowy „dystans socjalny”, czyli ponad dwa metry, tak jak chcieliby globaliści…
Dla odmiany, załogi jachtów gościły się nawzajem i było dużo wspólnych tematów do rozmowy.
Na sąsiedniej łódce motorowej pokazały się syrenki, które rozkoszowały się pływaniem w ciepłej wodzie. Niedawno w Vancouver były rekordy temperatur pond 40 stopni i woda dobrze się nagrzała. Przez cały nasz rejs, prawie trzy tygodnie nie padał deszcz, a temperatury były, zwykle około 30 stopni.
W Plumper Cove znajduje się stylowa biblioteczka z której każdy może korzystać. Książki można czytać na miejscu, siedząc na ciekawych zydelkach lub zabrać je ze sobą na łódkę i zostawić w zamian jakieś inne, już przeczytane. Takie biblioteki z możliwością wymiany książek można spotkać w różnych miejscach i cieszą się one dużym powodzeniem.
Następnego dnia, 18 lipca popłynęliśmy wzdłuż „Sunshine Coast”, czyli wybrzeża słonecznego. Po drodze pokazało się stado orek.
Po południu zakotwiczyliśmy w następnym Parku Prowincjonalnym Buccaneer Bay.
Park ten znajduje się na wyspie Thormanby, która ma piękne klifowe brzegi.
Wyspa ta, przy bardzo wysokiej wodzie podzielona jest na dwie wyspy: północną i południowa. Normalnie podczas średniej lub niskiej wodzie, pomiędzy tymi wyspami jest piaszczysto-kamienista plaża i camping namiotowy.
Na wyspę można dopłynąć tylko własną łódką, albo taksówką wodną, która przywozi plażowiczów i campingowiczów.
Na campingu można spać pod namiotem lub w takim przewiewnym domku.
My wygrzewaliśmy się na piaszczystej plaży, na którą pływaliśmy pontonem, ale ostatnio bardzo popularne staje się pływanie na deskach, paddle boat.
Przypływając do tego parku, podczas wysokiej wody zakotwiczyłem w bezpiecznej odległości od brzegu. Obok mnie, na zdjęciu z lewej strony, zakotwiczył inny jacht, też mniej więcej w tej samej odległości od brzegu.
Rano wyszedłem na pokład i zobaczyłem ten sąsiedni jacht stojący na dnie. To jest przykład, jak ktoś nie sprawdza informacji pływowych i nie patrzy na sondę. Moją „Varsovie” widać w głębi zdjęcia. Przy niskiej wodzie ja miałem 20 stóp pod kilem a koledzy żeglarze, mieli okazję czyścić dno i w oczekiwaniu na wysoką wodę siedzieli oni na plaży. Ktoś z innej łódki przywiózł im gorąca kawę a my, zaprosiliśmy ich na śniadanie na „Varsovii”.
Po zjedzeniu śniadania, goście z zainteresowaniem oglądali zdjęcia z budowy mojej „Varsovii” i zadawali dużo pytań na tematy techniczne. Już poprzedniego wieczoru widząc nietypową konstrukcję mojej łódki, podpłynęli na pontonie, żeby zobaczyć z bliska i zadać kilka pytań.
Już przyzwyczaiłem się, że prawie wszędzie, gdzie cumuje do pomostu lub kotwiczę, zwykle ktoś przychodzi, lub podpływa i zadaje pytania o dotyczące mojej łódki.
Wieczorem 19 lipca popłynęliśmy kilka mil dalej do Pender Harbour.
Zacumowaliśmy do burty „5 Shillings”. Włodek Szaryk wraz z Haliną żeglował również w kierunku Desolation Sound.
Akurat zdążyliśmy na gryla, którym tym razem zarządzała Halina.
Następnego dnia rano 20 lipca ruszyliśmy dalej, na wyspę Taxada.
Warunki żeglarskie były wspaniałe i całą drogę do Vananda przepłynęliśmy na żaglach.
Na wyspie Texada, ostatnio mieszka coraz więcej naszych rodaków. Podobno jest już sześć rodzin. Odwiedziliśmy Roberta, który wiele lat temu przeprowadził sie tam z Vancouver. Ma on jacht „Erixon 35”, który obecnie przygotowuje do sprzedania. Pomaga mu drugi Polak Emil, który ma tam swoją łódź motorową.
21 lipca zacumowaliśmy w „tropikalnym” porciku Lund. W cieniu palm można było ochłodzić się od gorąca. Porcik ten jest ostatnim miejscem na Sunshine Coast, gdzie można dojechać samochodem, ale jadąc z Vancouver, trzeba się dwa razy promować. Dla łódek przywożonych na przyczepach jest to punkt wypadowy do Desolation Sound. Z tego powodu porcik jest bardzo zapchany. W rejonie Vancouver rzadko stosowane jest cumowanie rufą, albo rafting do innych łódek. W Lund jest to normalne. Duże jachty motorowe cumują do pomostu rufą a jachty żaglowe jeden do drugiego, czasami cztery obok siebie. Nas ustawiono do innego jachtu żaglowego podobnej o długości i na szczęście nikt inny nie dobił do drugiej burty.
Lund jest bardzo zadbanym porcikiem nastawionym na turystów. Eksponowane są zabytki obrazujące, jak kiedyś wyglądało tu życie.
Można tu dojechać samochodem, ale wzdłuż brzegu zatoki są tylko drogi do chodzenia wykonane z desek na palach wbitych w dno.
Następnego dnia, 22 lipca wpłynęliśmy w nasz docelowy rejon, czyli Desolation Sound. Jest to bardzo popularny akwen na letnie pływania dla żeglarzy, motorowodniaków i kajakarzy z rejonu metropolii Vancouver oraz Wyspy Vancouver. Jest tutaj bardzo dużo różnych zatoczek do kotwiczenia, ale marin z pomostami jest bardzo mało. Dodatkową zaletą tego rejonu jest to, że w miejscu tym spotykają się prądy przypływu, opływające Wyspę Vancouver z dwóch stron. Powoduje to, że woda tutaj dobrze nagrzewa się i jest cieplejsza do pływania niż w innych rejonach. Dużą część tego rejonu zajmuje park prowincjonalny. Niestety, w wielu miejscach jest bardzo zapchany łódkami.
Dlatego na początek popłynęliśmy do odosobnionej zatoki Theodosia Inlet, która jest poza terenem parku i mało żeglarzy tam dociera, bo trzeba przepłynąć wąską cieśninkę, gdzie głębokości są poniżej dwóch metrów.
Cisza i spokój tak bardzo odmienna od innych zatoczek tego rejonu. Staliśmy tam dwie noce. W oddali, około pół mili od nas, kotwiczył jakiś jacht motorowy a obok niego tylko na jedną noc mały jacht żaglowy.
Cała plaża była do naszej dyspozycji, ale tylko przy niskiej wodzie, bo przy wysokiej była ona zalana wodą.
Ela w kambuzie miała czas na przyrządzanie wyszukanych potraw.
Kolejnym odwiedzonym miejscem w tym rejsie była zatoka Squirrel Cove. Jest to jedno z bardziej popularnych kotwicowisk tego rejonu.
Staliśmy tu przez dwie noce. Kwiatki, które Ela zbierała jeszcze w Vananda, cały czas ładnie wyglądały na stoliku w kokpicie.
Atrakcją tego miejsca jest wodospad pływowy wypływający lub wpływający do laguny. Podczas odpływu woda wypływa, ale podczas przypływu zaczyna wpływać z powrotem do laguny, aż wyrównają się poziomy. Na zdjęciu widać to samo miejsce przy wysokiej i niskiej wodzie. Ja zawsze staram się kotwiczyć jak najbliżej tego wodospadu, żeby słuchać szumu wody i obserwować jak ludzie na małych łódkach, pontonach, kajakach, deskach i innych sprzętach pływających przepływają, albo przynajmniej próbują przepłynąć. Często jest to niemożliwe, bo prąd jest bardzo silny i trzeba przeciągać łódki po brzegu, albo czekać na zmianę pływu.
Na jedną noc 26 lipca zacumowaliśmy do pomostu w Refuge Cove.
Jest tutaj sklep, gdzie mogliśmy kupić lody, których najbardziej brakowało nam w tak gorące dni. Lodówka na „Varsovii” pracowała na pełnych obrotach, ale na lody nie było tam miejsca. Dodatkową atrakcją w tym porciku jest prysznic z gorącą wodą, bez limitu czasowego i wrzucania kolejnych monet, żeby móc dokończyć mycie. Restauracja była nieczynna, podobnie jak rok temu, ale to najmniej nas martwiło, bo żeglując, nie szukamy lądowego jedzenia, bardziej interesuje nas natura i radzenie sobie na łódce.
Refuge Cove jest głównym miejscem w Desolation Sound, gdzie można kupić paliwo, nabrać wodę i za opłatą zostawić śmiecie.
Najdłużej, bo aż cztery noce (27-30 lipca) spędziliśmy w Prideaux Haven, który można określić, że jest centralnym miejscem Desolation Sound. Jest tutaj kilka zatoczek i wysepek, pomiędzy którymi można kotwiczyć i mieć różne widoki w każdym miejscu.
Zakotwiczyliśmy z boku centralnej zatoczki w kanale prowadzącym do sąsiedniej zatoczki Laura Cove. Z rufy wywiozłem na dinghy linę i zacumowałem na biegowo do drzewa. Taki sposób kotwiczenia i wiązania do drzewa jest bardzo popularny tam, gdzie nie ma dużo miejsca na obracanie się na kotwicy.
Kotwiczenie z cumą z rufy, jest również często stosowany przez duże jachty motorowe, które wiążą się w tratwy kilku jachtów.
Do komunikacji z lądem i innymi jachtami dobrze służy moja dinghy z silnikiem 3.5 KM, ale również przydała się też do akcji ratunkowej.
Duże drzewo dryfujące z prądem pływowym zaczęło się niebezpiecznie zbliżać do „Varsovii”. Gdybym stał tylko na samej kotwicy, naturalnie ustawiony pod prąd, to takie dryfujące drzewo ocierając się o burtę, popłynęłoby dalej. Widząc to drzewo, zbliżające się do mojej burty i liny trzymającej łódkę do brzegu, szybko odpaliłem silnik mojej dinghy i zacząłem holować to drzewo, jak najdalej od mojej „Varsovii”.
Nie było to łatwe, bo różnica ciężaru drzewa i holującego go pontonu, praktycznie bez zanurzenia, ze słabym silnikiem, była nieporównywalna. Na szczęście, powoli z pomocą wiosła, żeby wyrównywać spychanie dinghy na boki, udało mi się odciągnąć to zagrożenie na środek zatoki. Niedługo potem to dryfujące drzewo zaczęło ocierać się o inne jachty. Ostatecznie, ktoś z mocniejszym silnikiem wyholował go poza zatokę, w której cumowało dużo jachtów.
Do Prideaux Haven przypłynął też „5 Shillings” i zakotwiczył na środku głównej zatoki, około 500 m od „Varsovii”. Była więc kolejna okazja towarzyskiego spotkania dwóch załóg.
Wspólnie też pływaliśmy w ciepłej wodzie laguny. Było to bardzo dobre ochłodzenie od trzydziestostopniowych upałów. Przyjemniej było w wodzie niż na powietrzu.
W Melanie Cove, która jest wewnętrzną zatoką Prideaux Haven zacumował największy polonijny jacht, ponad pięćdziesiąt stóp długości.
Właścicielem tego jachtu jest Zenek Piłat, który przypłynął wraz z rodziną. Na tak dużym jachcie mesa jest prawdziwym salonem.
W kokpicie też było dużo miejsca do spotkań towarzyskich.
Niedaleko jachtu Zenka, w Melanie Cove zakotwiczyło też pięć jachtów wielokadłubowych żeglarzy z „British Columbia Multihull Society”, którzy wcześniej mieli spotkanie w Newcastle Marine Park koło Nanimo i potem wspólnie przypłynęli do Desolation Sound. Wśród nich był trimaran „TNT 34” należący do Jurka Kostańskiego. Więcej pisałem o nim i tym jachcie we wpisie: Wypadnięcie człowieka za burtę z trimaranu TNT 34 – Jervis Inlet, BC, Kanada
Jurek przypłynął wraz z Tomkiem Boguszem, z którym kiedyś zakładałem Polski Klub Żeglarski w Vancouver
O powstaniu tego klubu czytaj: Początki zorganizowanej działalności żeglarzy polonijnych – Polski Klub Żeglarski w Vancouver – pierwsze 10 lat działalności
Na pokładzie „Varsovii” przyjemnie było posiedzieć i powspominać dawne czasy.
Jurek przestawił swój trimaran do płytkiej laguny.
Stojąc na dnie, można było czyścić z porostów dno trzech kadłubów trimarana.
Laguna ta była blisko „Varsovii”. Wspaniała czysta i przejrzysta woda zachęcała do kąpieli. Ja z Elą przez wszystkie dni naszego pobytu w tym miejscu, bardzo długo kąpaliśmy się w tej lagunie. W przerwie kąpieli wracaliśmy na łódkę, żeby zjeść lunch i potem z powrotem do wody.
My kąpaliśmy się dla ochłodzenia, a inni zaliczali wycieczki na pontonach pod parasolami.
Wszystko, co miłe szybko się kończy i trzeba było płynąć w stronę Vancouver. Jedną noc, 31 lipca spędziliśmy w zatoce Cortes Bay. Przypłynęliśmy tam wieczorem, żeby stać tylko na samej kotwicy bez cumy z brzegu i nie bawić się rano ze zwijaniem długiej liny oraz wciągania dinghy na pokład. W zatoce tej kotwiczył „5 Shilling”, było to nasze trzecie spotkanie w tym rejsie.
Noc miałem niespokojną, bo około godziny pierwszej zerwał się silny wiatr. Moja kotwica trzymała bardzo dobrze, ale stojący obok nieduży jacht motorowy zaczął dryfować na mnie. Wyluzowałem więcej moją linę kotwiczną, ale on znowu zaczął się zbliżać. Nie spałem i obserwowałem, co się dzieje. Nad ranem wiatr uspokoił się, podniosłem kotwicę i z wiatrem ruszyliśmy na południe.
Wracając do Vancouver, pierwszego sierpnia znowu odwiedziliśmy Pender Harbour, gdzie dogonił nas „5 Shillings”. Za nami płynął też trimaran Jurka Kostańskiego, który wypłynął z Prideaux Haven dzień później, ale dzięki swojej dużej prędkości prawie nas dogonił.
Tomek Bogusz, z pokładu tego trimarania uchwycił ciekawe zdjęcie wieloryba, na tle innego jachtu.
Na ostatnią noc w drodze do Vancouver zatrzymaliśmy się w Plumper Cove, tam, gdzie byliśmy, zaczynając rejs.
Rejs trwał niecałe trzy tygodnie, 20 nocy spaliśmy na jachcie, ale był on bardzo udany i na pewno z dużym zadowoleniem będę go wspominać. Pogoda dopisała, było dużo słońca ciepło i bez deszczu. Liczne spotkania z polonijnymi żeglarzami bardzo uatrakcyjniły to pływanie.
Rok temu żeglowaliśmy podobną trasą. Dla porównania polecam zeszłoroczny wpis: Letnie żeglarskie wakacje z dala od Covid 19, telefonu i internetu