2024.01 – Mauritius. NCL Cruise

Rejs statkiem „Norwegian Dawn” zakończyliśmy i trzeba było „zejść na ziemię”, dosłownie, czyli na ląd i w przenośni, czyli do lądowych wakacji. Na statku wszystko było gotowe, mieliśmy kilka eleganckich restauracji do wyboru i nie trzeba było dużo myśleć o jedzeniu.

Na Wyspie Mauritius zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu z trzema sypialniami i pełnym wyposażeniem kuchni. Ten kilku mieszkaniowy kompleks turystyczny był w większości pusty i basen mieliśmy praktycznie do własnego użytku. Trzeba było tylko myśleć, co kupić, ugotować i zjeść, albo do której restauracji pójść. Za to piaszczysta plaża była obok, tylko po drugiej stronie ulicy.

Z zakupami nie było problemu, bo w tym rejonie turystycznym były sklepy i stragany, nawet naprzeciwko naszego domu. Były też kameralne restauracyjki a ceny znacznie niższe niż w Kanadzie.

Problemem był cyklon, który przeszedł nad wyspą około tygodnia wcześniej.

Dookoła widać było dużo zniszczeń. Nawet basen w naszym kompleksie na początku nie działał, ale szybko go naprawiono.

Poszedłem na dłuższy spacer po plaży, żeby obejrzeć te zniszczenia.

W wielu miejscach palmy zostały podmyte przez sztormowe fale i tylko korzenie wystawały z piasku.

W jednym z ośrodków fale zniszczyły szklane barierki i murowaną ścianę przy basenie, który na dłużej został zamknięty. Pomyślałem, że nasz ośrodek, po drugiej stronie ulicy był w lepszej sytuacji. Nie był tak uszkodzony i szybko go nam naprawiono.

Przez pierwsze dwa dni słońce świeciło i dobrze grzało, a my plażowaliśmy się nad oceanem.

Niestety zapowiadany był następny cyklon, tylko znacznie słabszy. W środę Mauritius miał być w środku cyklonu i oczekiwaliśmy na ten dmuch i deszcz. Nie planowaliśmy wycieczek lądowych i robiliśmy zakupy żywności na wypadek braku dostaw. Do soboty miało się uspokoić i powinniśmy odlecieć w zaplanowanym czasie.

Kąpaliśmy się w błękitnej wodzie oceanu, która wyglądała bardzo spokojnie i bezpiecznie. Niestety, dla mnie kąpiel ta okazała się niezbyt bezpieczna, bo zapaliły się nade mną lampy na sali operacyjnej, wtedy pomyślałem, że to już koniec wakacji i pływania w błękitnym Oceanie Indyjskim. Pierwszy raz w życiu byłem pacjentem na sali operacyjnej. Sytuacja wyglądała poważnie, ale tak naprawdę to przez moją nieuwagę a właściwie głupotę, że nie założyłem na nogi water socks, które chronią stopy od nieprzewidzianych obrażeń. Na Seszelkach i w innych miejscach zakładałem a tu na Mauritius Ela i Marek założyli water socks a ja głupi, poszedłem do wody z gołymi stopami.

Stanąłem na jeża morskiego i się zaczęło. Na początek poczułem bolesne ukłucie, ale potem nie bolało. Dopiero w nocy zaczął się silny ból. Doczekałem do rana i pojechałem do szpitala. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze zajęli się moimi stopami. Od razu był rentgen i stół operacyjny. Wyjęli mi z lewej stopy kilka igieł, jedna prawie 8 mm długości i z prawej, na razie niebolącej stopy malutką igiełkę. Pielęgniarka dała mi na pamiątkę w słoiczku, takie „suweniry”, chyba po to, żebym zawsze pamiętał i nie łaził gołymi stopami w tropikalnych wodach. Na początek rachunek był ponad 400 CAD, a za dwa dni następna wizyta na wymianę opatrunku i kolejne odbicie mojej karty kredytowej. Dobrze, że mam ubezpieczenie medyczne, to moje konto bankowe zbytnio nie zabolało.Przez kilka dni Mauritius by w oku słabego cyklonu kategorii 2 i mieliśmy słoneczną pogodę. Potem cyklon ruszył na E i dalej SE. W wyniku tego było dużo „płynnego słońca”, bo to tutejsza pora deszczowa i nasze mokre doświadczenie z Vancouver się przydało.

Niebo zachmurzyło się i trochę popadało. Prognozy były ponad 15 cm deszczu i trochę to nam pomieszało plany zwiedzania wyspy. Okazało się, że więcej było w tym straszenia i wniosek taki, żeby nie wierzyć prognozom, przynajmniej na Mauritius.

Na szczęście moja noga wydobrzała. Jak poszedłem na zmianę opatrunku, to prawie cała klinika przyleciała oglądać moją stopę. Pani doktor, dwie pielęgniarki recepcjonistka i nawet facio od rentgena też się pojawił. Nie znam francuskiego, ale domyśliłem się, że byli zdziwieni, że po dwóch dniach dość głębokie cięcia wygoiły się i nie było potrzeby następnej wizyty i to pewnie ich „bolało”, bo nie mieli okazji kolejnego odbicia mojej karty kredytowej. Takich turystów, pacjentów chodzących po jeżach morskich to mają codziennie, ale mój przypadek chyba ich trochę zdziwił.

Mogłem wrócić do wakacjowania i pływania w basenie w naszym kompleksie.

Wieczorem koło basenu spacerowała francuska kolacja, czyli ślimaki. Ładne zwierzątka, ale zrezygnowaliśmy z takich delicji. Ela jest bardzo dobrą specjalistką kulinarną, ale ten dział francuskiej kuchni nie jest jej specjalnością.

Jednego dnia pojechaliśmy na całodziennej wycieczkę po wyspie. Po drodze mijaliśmy liczne plantacje i oglądaliśmy tropikalną roślinność

Egzotyczne kolorowe ptaszki przyglądały się nam turystom z dalekiego świata, a my nawzajem patrzyliśmy na nie. Egzotyczne kolorowe ptaszki przyglądały się nam turystom z dalekiego świata ,a my nawzajem patrzyliśmy na nie.

Zatrzymywaliśmy się na kilku punktach widokowych. Jeden z nich musieliśmy przyjąć na wiarę, bo byliśmy nad chmurami i była mgła.

Inne ciekawe miejsce to Buddyjska świątynia „Lord Shiva, Grand Bassin Hindu Temple”. Robi wrażenie jej rozległość terenu, na którym się znajduje.

Nie jest to jedna wielka budowla świątyni, ale duża ilość posągów i małych świątyń.

Znaczenie tego miejsca dla Buddystów można porównać do naszej Częstochowy. W lutym odbywa się tu doroczna pielgrzymka, na którą przybywa około 600 tysięcy wiernych. Widać tu szerokie drogi dojazdowe, które podczas naszego pobytu były puste, ale w czasie takiego zjazdu wszystkie są zapchane, tak samo jest z parkingami. Dobrze, że Buddyści mają wielu bogów, to tłum trochę rozpływa się po tym dużym terenie.

Jedną z atrakcji turystycznych jest wodospad Chamarel Waterfall. Wygląda ładnie i robi wrażenie, ale w porównaniu z wodospadami Victoria, albo Niagara nie jest rewelacją. Może dlatego, że my zbyt dużo widzieliśmy na świecie.

Odwiedziliśmy też największą tutejszą atrakcję „Chamarel Coloured Earth”, czyli kolorową ziemię pochodzenia wulkanicznego.

Pomieszane siedem różnych kolorów piasku, tworzy ciekawe efekty wizualne w zależności od oświetlenia słonecznego.

Kolory to dopiero wychodzą na edycji zdjęcia na programie komputerowym.

Tak pokolorowane zdjęcia przedstawiane są zwykle na folderach reklamowych, które ściągają turystów. W ten sposób lokalni robią business, bo trzeba, coś pokazać, żeby turyści zostawiali kasę.

Tak naprawdę to uważam, że to miejsce jest trochę przereklamowane.

Dla mnie większe wrażenie robiły malownicze widoki oceanu oglądane z punktów widokowych, które nie były zamglone jak ten na początku wycieczki.

Wakacje i możliwość oglądania tych tropikalnych widoków zbliżała się do końca.

Czas było spakować się i czekać na samolot. Dobrze, że zanim wyjechaliśmy na lotnisko dowiedzieliśmy się, że nasz lot został odwołany i najbliższe połączenie miało być dopiero za dwa dni. Na szczęście zostaliśmy w tym samym miejscu, bo mieszkanie w którym byliśmy przez tydzień nie było wynajęte. Trzeba było znowu rozpakować się i mieliśmy dodatkowe dwa dni wakacji na Wyspie Mauritius na koszt linii lotniczej.

Poszliśmy na plaże, ale tym razem do oceanu wchodziłem już w water socks. Oglądałem jeżyki morskie, których na piaszczystej plaży było bardzo dużo.

Żeby inni nie mieli problemów takich jak ja, kilka z nich Ela zebrała i odprawiła im prawdziwy pogrzeb. Nawet ja próbowałem spiewać marsza żałobnego. Zakopywanie w piasku tych niebezpiecznych zwierzaków jest zalecane przez ratowników plażowych.Z Mauritius do Vancouver najbliższa droga 16,000 km, byłaby nad biegunem północnym, bo jest 12 godzin rożnicy czasu, czyli po przeciwnych południkach. Na Mauritiusie była godzina PM a w Vancouver ta sama, ale AM. My lecieliśmy ponad 18 tys km, bo przez Paryż było trochę wiecej. 12 godzin do Paryża i ponad 9 do Vancouver. To była moja jedna z najdluższych podróży samolotem bez zatrzymywania się na nocowanie po drodze.

Zobacz relacje z innych portów odwiedzonych w tym rejsie:

1 Comment

Dodaj komentarz